Ja rozumiem, że to jest rok 1925, ale ze względu na to, że film ten powstał pięć lat po cudownie lekkiej, krotochwilnej i ironicznej "wdowie", trzeba uznać ten film za artystyczną porażkę Duńczyka. W przypadku tego filmu mamy oczywiście podobną próbę po trosze humorystycznego
potraktowania poważnego problemu yyy społecznego, ale w tym przypadku banalny dydaktyzm skutecznie niweluje wszystkie atuty, które znamy z jego poprzednich filcków. Film kompletnie nie wytrzymuje próby czasu. Jeśli chodzi o formę to nie ma się o czym rozpisywać w
zasadzie, widzimy kształtowanie się stylu, który zostanie perfekcyjnie zaserwowany widzom w takich filmach jak Słowo czy Gertruda. I jeszcze ten dooopny happyend. Trudno jest mi sie pogodzić osobiście z faktem i umierzyć w to, że widzenie świata przez tego genialnego reżysera było na tym etapie życia tak naiwne (mial zdaje sie wtedy z 36 lat na karku). Toż to każde dziecko wie, że takie historie kończą się zawsze źle, a menda pozostanie mendą do końca życia. W efekcie ten zaangażowany, wręcz feministyczny w wydzwięku film, zrobił zapewne więcej złego niż dobrego. Pod warunkiem, że w ogole ktos gave fóck about it at the time. W każdym razie - total let down, madafaka.